Są takie chwile, kiedy wszystkiego za wiele. Dzieje się
wszystko, dziać powinno więcej, ale już rąk brak i do tego mały, nadąsany
płacz, bo chce się do mamy, a ona lata, przekłada, włącza, wyłącza, przeprasza,
zamiata, dostrzega niedokończone i znowu jej nie ma, a miała ułożyć puzzle
przecież. Albo choć posiedzieć obok, popatrzeć, pochwalić, w karczek najsłodszy
pocałować trzy razy. A ona lata. Kiedy zaczynam być taka nie do złapania i
jakimś cudem to złapię – biorę ją na ręce, tulę, siadam na dużej piłce i już
się huśtamy, ja sapnę, ona westchnie, nastaje cisza, nosek wtulony w dołek pod
szyją, mała łapka głaszcze po plecach. Zaczynam nucić, zza kanapy wyłazi zaspany,
potargany pies (miała mnie przystrzyc… trzy miesiące temu… zajęta…), mokry
nochal ląduje przy gołym kolanie, psi bok stabilizuje piłkę (zabiją mi się
wariatki!), bo my już skaczemy, wysoko, żeby w lustrze móc krzyczeć rozwianym grzywkom
„a kuku!”.
Radość, w zatrzymanym pędzie, w chwili zapytania i zrozumienia po co to wszystko.
Tylko, że dziś jest taka chwila, że człowiek, ciesząc się z bezpieczeństwa i tego wszystkiego co ma, nie może nie czuć przerażenia tych, którym niewielu z nas pomogło, lub choćby chciało pomóc. Takim samym mamom, takim samym Zosiom.