17 wrz 2016


W księżycową, ciepłą noc szłam niezwykłą ulicą. Środkiem jezdni. Kilka przecznic przede mną i za mną szalał ruch, samochody, światła i cały ten wielkomiejski gwar weekendu. "Moja" ulica była z innego świata, szeroka, cicha, zabudowana wysoko biurowcami, zamkniętymi o tej porze zakładami, warsztatami, opustoszałymi, zdewastowanymi kamienicami i kilkoma perłami architektury, do których kiedyś pójdę za dnia. Czy nie stracą uroku? Czułam się jak postać z mojego ulubionego obrazu Zdzisława Beksińskiego (grafikę ściągnęłam ze strony muzeum.sanok.pl). Było ryzyko... I była odwaga. Może dlatego, że jak i ta postać, nie wi(e)działam wszystkiego? Mogłabym iść tą ulicą sto lat. Wszystko grało. Skądś mocno pachniało pieczonym chlebem, co jakiś czas mijałam furkoczącą na wietrze papierową torbę lub toczącą się butelkę. Stare drzewa zasłaniały światła latarni, na murach odbywał się cały balet cieni. I ja tam kiedyś zatańczę:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz